czwartek, 26 grudnia 2013

soulless ~ 1



Znam tylko jeden cel mojego życia - zapisane jest mi umrzeć i nigdy nie dorosnąć w pełni.


Zerkam na zegarek akurat w chwili, gdy z 4.27 robi się 4.28. Mamy dzisiaj dziesiąty listopada, kończę szesnaście lat i chyba nawet ja sam niespecjalnie o to dbam. Moja rodzina jest w dużej mierze dysfunkcyjna - zachowujemy się bardziej jak grupa ludzi zgromadzona na eksperymentalnej terapii, na której udaje się po kolei bliskich każdego z uczestników, aby pomóc rozwiązać jego problemy. Jednak u nas problemów się nie rozwiązuje, ignorujemy je aż same znikają lub po prostu przestają przeszkadzać.
Pozwalam sobie zerknąć przez okno na zamglony ogród; świat jest dużo piękniejszy o czwartej nad ranem.
Nie zważając na skrzypiącą podłogę naszego starego domu, udaję się do łazienki, włączam piec i nalewam do wanny wrzątku. Rozbieram się, patrzę w lustro przez krótką chwilę - pokrywa się parą jeszcze zanim rozpoznaję samego siebie.






Siadam na brzegu żeliwnej wanny i wkładam stopy do parzącej wody. Niemal natychmiast robią się czerwone i zaczynają boleć, więc wyłączam piec i pozwalam, aby dalej lała się sama zimna ciecz. Robię tak prawie każdego poranka od prawie roku, zależy to od tego, jak wyglądał dzień wcześniej. Jeżeli był zły, wstaję o świcie i parzę sobie stopy. Może brzmi to głupio, ale mi pomaga. Ból fizyczny odwraca uwagę od tego psychicznego, a ja... A ja sobie nie radzę ze swoim życiem, po raz pierwszy tak zupełnie szczerze się przyznaję przed samym sobą; jest mi wstyd.
W środku mam piekło, bo pokonała mnie tęsknota i samotność. W ciągu kilkunastu dni tak wiele się zmieniło... Moja przyjaciółka zerwała ze mną znajomość, dziadkowie zginęli w wypadku, a mój brat postanowił zrobić ze mnie szmatę, którą może posuwać kiedy chce. Nieładne słowa jak na ‘tak ładnego chłopca’.
To wszystko moje małe tajemnice.  Zawsze byłem z tych ludzi, którzy nigdy nie chcą mówić głośno o swoich niepowodzeniach. Jestem dobrym uczniem, niezłym muzykiem oraz generalnie mam się za artystę. Podobno jestem nawet całkiem przystojny, ale tego nie wiem. Starałem się... Nie, nie... Nadal się staram być kimś bardzo bliskim doskonałości. Kimś kogo inni mogliby podziwiać i żałować jego śmierci. Najlepiej tak żeby mieli wyrzuty sumienia, żeby czuli się winni, iż nic nie zauważyli. Że nie wiedzieli, iż zamierzam umrzeć. Chcę umrzeć. Jak niczego innego. Ale jeszcze nie teraz. Nie mogę odejść tak po prostu, muszę zapisać chociaż połowę tego zeszytu życia, który mi powierzono. Wepchnąć w niego jak najwięcej ludzi. Związać ich ze sobą emocjonalnie, a potem pociągnąć ich w dół rozpaczy swoją śmiercią. Chcę czuć, że komuś mnie brakuje. Że światu mnie brakuje. Jakbym był niezbędną częścią, ostatnią śrubką trzymającą w całości niesamowity wynalazek. Niczym król, a może raczej dowódca stojący na czele armii. Chociaż przez te kilka ostatnich sekund przy akompaniamencie płaczu chcę się okłamywać, iż wiele znaczę dla świata.
Chcę, aby ludziom na mnie zależało. Rozpaczliwie tego chcę.
Najlepiej jakby zaczął padać deszcz gdy tylko zacznę ostatni raz zamykać powieki. Boskie łzy, jak lubiła nazywać krople moja babcia. Sam w Boga nie wierzę, bo czyż Bóg może istnieć i tak po prostu akceptować to, co mi się dzieje? Nie powinien prawda? Ale mniejsza o to, większość ludzi w niego wierzy. Może uwierzą także, że tzw. Stwórca również za mną rozpacza, kto wie.
  Może powinienem mieć 'normalne' marzenia. Powinienem chcieć się zakochać w pięknej dziewczynie i pragnąć stworzyć z nią szczęśliwą rodzinę w uroczym domku na przedmieściach. Właśnie tak wyglądają schematy, czyż nie? W dzisiejszych czasach żaden człowiek nie może myśleć inaczej. Społeczeństwo ma wyglądać jak układanka z milionami elementów, więc nie mogą się wedrzeć puzzle z innego pudełka. A jednak ja jestem właśnie takim obcym puzzlem. I nawet wcale nie chciałbym pasować. Chcę być tym wyjątkowym, zauważanym. Chcę czuć podziw i zazdrość innych.


Wytarłem się dokładnie i założyłem czyste ubrania, jeszcze pachnące delikatnie proszkiem, po czym poszedłem do kuchni i nastawiłem czajnik wody, aby wypić herbatę. Mój kolejny mały rytuał. Jak co rano ściągnąłem gwizdek, ale nie dlatego, że boję się kogoś obudzić, zwyczajnie nie lubię jego dźwięku. Mógłbym użyć elektrycznego czajnika, ale gdzieś głęboko siedzi we mnie przekonanie, że w starym domu powinno się używać starego czajnika.
Gdy napar był już gotowy, udałem się po schodach do swojego pokoju, parskając cicho śmiechem podczas mijania całkiem bogatej rodzinnej galerii zdjęć.
Zająłem swoje ulubione miejsce - stary parapet pod jeszcze starszym oknem z drewnianą ramą. Przyłożyłem nagrzaną od kubka dłoń do zimnej szyby i przyglądałem się, jak zmieniają się wzory na niej.


Dzisiejszy dzień nie powinien być aż taki zły, chociaż nie mogę liczyć na żadne szczere życzenia ani naleśniki babci. Jednak dziś nikt mnie nie skrzywdzi, bo mnie tu nie będzie.
Zeskakuję z parapetu, chwytam plecak, zakładam znoszone trampki i grubą bluzę, po czym po prostu wychodzę. Zegarek pokazuje 5.19, idealna chwila na spacer.
Patrzę, jak miasto się powoli budzi, napawam się powoli odchodzącą ciemnością, zaglądam ludziom w okna i czuję się prawie jak członek rodziny. Widzę irytację mężczyzny, który został wyrzucony z małżeńskiego łoża i niespokojnie przewraca się z boku na bok na kanapie. Czuję żal pewnej starszej kobiety, która kilka tygodni temu musiała się nauczyć spędzać noc samotnie; przez chwilę nawet rzeczywiście robi mi się smutno, gdy zauważam, jak mocno przytula się do poduszki wypchanej pierzem.
- Czego tu szukasz, chłopcze? - słyszę za plecami męski głos, gdy trzymając się parapetu, stoję na palcach i oglądam spokojny oddech jakiejś młodej pary.
- Szczęścia - odpowiadam i odchodzę, nie poświęcając mu nawet spojrzenia.
Kolejny przystanek robię tuż obok, przed sklepem z zabawkami, który już za kilka godzin wypełni się radością i ciepłem spełnionych dziecięcych marzeń. W witrynie już kuszą świąteczne prezenty i śliczne, kolorowe lampki.
Odgarniam grzywkę z czoła i zadaję sobie pytanie - dlaczego już teraz do szczęścia nie wystarczy mi mały samochód z otwieranymi drzwiami? Przecież jestem tylko wyższy i przez nikogo już nie jestem kochany, wszystko inne jest dokładnie takie samo, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Dlaczego więc?
Wzdycham, a z moich ust wydobywa się obłok pary.
- Jest pan szczęśliwy? - zapytałem mężczyzny, który wcześniej mnie zaczepił, bo nadal był w pobliżu, zdaje się, że pakował do auta jakieś kartony.
- Zdradziła mnie kobieta, która dawała mi radość i chyba już nigdy taki nie będę - odpowiedział.
- Miłość daje szczęście? - zadaję kolejne pytanie.
- Tak mi się wydawało, ale teraz już nie jestem taki pewien - słyszę.
- A teraz ucieka pan z domu?
- Nie robisz przypadkiem tego samego? Raczej niewielu nastolatków spaceruje o tej godzinie.
- Nie, nie uciekam - odpowiadam i zaczynam się zastanawiać, czemu tak właściwie tego nie robię. Chyba nie ma dobrego wyjaśnienia, nie wiem.
Pozostawiam mężczyznę samego ze szczątkami jego życia i kontynuuję spacer, w oknach pojawia się coraz więcej świateł, a niebo przybiera piękne odcienie. I chociaż trochę marznę, muszę przyznać, że dawno nie było mi tak dobrze.


Kopię jedną z puszek, które zostały na ulicy po imprezach rozpoczętych poprzedniego wieczoru, a zakończonych już dzisiaj, w międzyczasie rujnujących kilka żyć i niszczących charaktery słodkich dziewcząt, które już nigdy nie będą potrafiły zaufać.
Mija mnie coraz więcej ludzi, większość ignoruje moją obecność, część posyła dziwne spojrzenia, ale niezbyt mnie to przejmuje.
Większość drobnych znalezionych w kieszeni wydaję w kawiarni, nieudolnie stylizowanej na styl marynarski. Zrobiłbym to lepiej, jednakże mnie nikt nie pyta o rady, dlatego tylko popycham oszklone drzwi, staram się ignorować poruszony przez nie dzwonek i wracam na ulicę.
Siadam na ławce przy jednej z głównych ulic mojego miasta, razem z kupioną czarną kawą w papierowym kubku i cynamonowym ciastkiem. Znowu obserwuję ludzi, jest tłoczno, wszyscy się spieszą. Taki jest ich rytuał, do którego zamierzam nigdy nie dojść.  
Powoli zjadłem swoje ciastko, które wyglądało dużo lepiej niż smakowało, po czym podszedłem do bezdomnego mężczyzny i podarowałem mu grosze, które zostały mi po zakupie śniadania. Odpowiedział mi wdzięcznym uśmiechem, a ja miałem z głowy dobry uczynek na dzisiaj.


Mam już dość towarzystwa ludzi, więc udaję się w moje ulubione w ostatnim czasie miejsce - do opuszczonego magazynu przy granicach miasta. Jak zwykle udaje mi się wejść bez problemu, padam na zmaltretowaną kanapę i obserwuję sufit, aż moje oczy same się zamykają. Wszystkie ciężkie myśli odsuwam na bok, chcę pięknie śnić.  

4 komentarze:

  1. Świetne opowiadanie! Czekam na kolejne rozdziały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak miło. *-* Planuję publikować co piątek, ale nie wiem jak to wyjdzie.

      Usuń
  2. Strasznie mi się podoba, kojarzy mi się trochę z dziełami Murakamiego, świetnie opisane emocje ;w; ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie czytałam nic jego, ale jest raczej poważany i pisze na poważnie, także omg dziękju ♥♥♥ ; w ;

      Usuń

Znalazłeś literówkę? Może błąd składniowy? Albo na przykład masz dla mnie jakieś sugestie? Daj mi znać!
PS. Chętnie się też po prostu dowiem, że czytasz moje opowiadanie, to też bardzo wiele dla mnie znaczy. :)