- Hej, młody… - słyszę i natychmiast otwieram oczy, a zaraz potem zatykam nos. Cóż, nie tylko ja drzemię na tej kanapie. Niestety, stety. Wstaję i łapię mój plecak.
- Mam dziś urodziny - oznajmiam i przywołuję uśmiech na twarz.
- Cieszę się twoim szczęściem, w takim razie? - odpowiada mi jeden z bezdomnych, którzy przyszli się ułożyć na noc w ‘moim’ magazynie. - Zapraszasz nas na imprezę?
Kiwam głową i śmieję się cicho, głucho. Stukam w szybkę zegarka, który oznajmia, że jest kilka minut po dwudziestej. Czas do domu.
Przez chwilę myślę jak miło by było, gdyby spadł śnieg, a zaraz potem przypominam sobie, że moje obuwie jest średnio na niego przygotowane i porzucam to drobne marzenie. Chociaż z drugiej strony chwilowo nie miało dla mnie znaczenia czy choruję, czy nie. Do szkoły i tak chodzę w kratkę, nauczyciele bardzo chętnie omijają wpisywanie moich nieobecności. Taki niepisany układ - ja zawyżam średnią klasy i daję innym spisywać zadania, aby nie było tragedii, a oni zwyczajnie nie dostrzegają czasem mojego braku.
Przywołuję na twarz sztuczny uśmiech i wchodzę do domu, aby zobaczyć trzech innych aktorów. Witamy w Teatrze ‘Rodzina’, dzisiaj gramy ‘Urodziny Spencera’, to już szesnasty skecz z tej serii!
Przyjmuję luźne uściski, nieszczere życzenia i prezenty, które nie mają nic wspólnego z tym, co chciałbym dostać. Dmucham świeczki na kupnym torcie. Nie myślę życzenia, one się nie spełniają.
Łącznie z jedzeniem tortu ceremonia zajęła jakieś dziesięć, no może piętnaście minut. Zapraszamy znowu za rok!
Pierwszy przystanek - łazienka. Zwracam to cholerne marcepanowe ciasto. Po pierwsze nienawidzę marcepanu, po drugie, mały paw to najtrafniejszy komentarz dla tej cholernej scenki.
Kładę się na łóżku i obserwuję sufit. Szesnaście lat w tym samym pokoju. Kiedyś, leżąc tak, mogłem podziwiać kolorową karuzelę. Potem pojawiło się błękitne niebo z chmurkami, malowidło mamy, która powtarzała, że to taki sam odcień niebieskiego jak w moich oczach. Kiedy zaczynałem szkołę, chmurki były już zbyt dziecinne. Pomogłem (a przynajmniej miałem chęci) tacie przemalować sufit znowu na biało, a następnie we trójkę z Shanem przykleiliśmy do niego gwiazdki, które świeciły w ciemności. Nie jestem pewien, czy któregoś dnia zdjąłem je sam, czy ktoś zrobił to za mnie, czy może same po kolei odpadły. Tak czy siak - sufit był znowu tylko zwyczajnie biały.
Sięgnąłem po telefon i włączyłem muzykę. Jakość dźwięku nie rozpieszcza, ale chyba nawet tak wolę. Przełączam kilka piosenek i zostawiam tę, której prawdziwego tytułu nie znam, bo zapisane mam tylko ‘Ulubiona - M’. Czy to bardzo żałosne słuchać lubianej przez kogoś muzyki, bo chciałoby się go mieć obok? Pewnie tak. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że Mandy mnie odwiedza.
‘Lubię tę piosenkę’, mówi. ‘Wiem’, odpowiadam i uśmiecham się pod nosem. Chwilę później muzyka cichnie, a ja wracam do rzeczywistości.
Ledwo usiadłem, gdy usłyszałem pukanie do drzwi. Uniosłem brew, a zaraz potem ukazała się twarz mojego taty z pytającym wyrazem. Skinąłem głową. Wszedł i zajął miejsce na łóżku, jednak w sporej odległości ode mnie.
- Co robiłeś? - pyta bez wyrazu w głosie.
- To co zwykle. Niewiele - mówię.
- Sądziłem, że może byłeś na jakiejś małej imprezie ze znajomymi czy coś… - stwierdza, a po cieniu na jego twarzy widzę, że zdał sobie sprawę, jak niefortunne było to, co powiedział. Jestem sam. Ja to wiem, on to wie, wszyscy to, kurwa, wiedzą.
- Wróciłbym z imprezy tak wcześnie? - unoszę brew, a on udaje, że się śmieje. Robię to samo.
- Spencer, wiesz.. Kiedyś rozmawialiśmy częściej, spędzaliśmy więcej czasu razem - stwierdza.
- Chcesz mnie zabrać na ryby? - prycham, kojarząc takie teksty z serialami i filmami. Weekendy w stylu ojciec, syn i wędka. Wooohooo.
- Chcę wiedzieć, co u ciebie. Wszystko dobrze? - w jego głębokim głosie coś wyczułem, jednak nie potrafiłem tego nazwać. Ciekawość? Troska? Nie wiem, może coś pomiędzy, a może zwyczajnie mi się wydawało lub chcę sobie wmówić, iż serio go to obchodzi.
W zamyśleniu kiwam głową.
- Sądzę, że jest ok - mówię w końcu, wychodzi nieco sztucznie.
- Grasz jeszcze? - pyta, a palcem wskazuje na jedną z moich gitar. Dostałem ją od niego osiem lat wcześniej, nawet uczył mnie przez jakiś czas grać. Był całkiem niezły.
- Ostatnio nie, nie mam na to czasu - kłamię. Gram dużo, nawet bardzo dużo. Chyba w jakiś sposób chcę go zranić, ukłuć.
- Rozumiem, nauka… - stwierdza z wyraźnym zawodem, a ja czuję nutkę satysfakcji w swoim głosie, gdy wypowiadam kolejne zdanie.
- Tak, między innymi też nauka.
- Pójdę już… Sto lat… - szepcze, a ja nic nie mówię. Nie będzie stu lat. Nie wiem czy będzie dwadzieścia, a co dopiero sto.
W chwili, gdy otwieram oczy, ulatuje mi mój sen. Może to i lepiej, one lubią być takie przykre i kochają łamać serca.
4.33 na wyświetlaczu. 4.55, kiedy jestem właściwie gotowy do wyjścia. Jeszcze dwa łyki herbaty i mój dzień może się zacząć.
Co dziś będę robił? Opcje są trzy. Poprawna, czyli szkoła, standardowa, czyli nic, zupełnie jak wczoraj, no i dodatkowa, można by powiedzieć specjalna - odwiedziny u Mandy.
Wychylam kubek do końca i chcę odstawić go na blat, ale zatrzymuję się w połowie ruchu i upuszczam go na podłogę - wstrzymuję oddech i widzę niczym w zwolnionym tempie jak rozpada się na setki kawałków.
- Wstałeś - słyszę znajomy głos, podnoszę wzrok i widzę znajomą twarz. - Pomóc ci, braciszku? - kpi z obrzydliwym uśmiechem na ustach.
Odwracam się do niego tyłem i zabieram się za sprzątanie szczątków kubka, na plecach czuję jego spojrzenie. Z pomocą szczotki i szufelki wrzucam szkło do śmieci i chcę się oddalić, ale Shane kładzie mi rękę na ramieniu i ja popełniam błąd - oglądam się w jego stronę. Chwilę później już mnie całuje i usiłuje pozbawić ubrań - utarty schemat. Wyrywam się - znana sprawa. Przegrywam - jak zwykle.
Jest 5.34 kiedy zbieram swój szacunek do siebie z podłogi. Nie myślę. Nie chcę wiedzieć co on myśli, nie chcę się nad tym zastanawiać. Znika mi z pola widzenia, ja znikam z domu, idę przed siebie. Zanim się orientuję, widzę już znajomy budynek - dom Mandy. Czyżbym udawał odwagę? Właściwie, cholera, co mi zależy?
Dochodzi szósta rano kiedy dzwonię do ich drzwi. Tak chyba nie wypada, ale wolałem zrobić zanim zacznę się zastanawiać, myślenie zawsze mnie powstrzymuje. Zauważam kątem oka, że w oknie Mandy porusza się firanka, kiedy jej babcia otwiera mi drzwi. Na twarzy staruszki maluje się zdziwienie.
- Spencer, dawno cię tu nie widziałam! - mówi z takim samym szokiem w głosie. - Przychodzisz do Mandy?
- Taak. Chyba tak. - mój ton się łamie.
- Nie ma jej - odpowiada nieco zbyt szybko. Patrzę jej w oczy, przez chwilę wytrzymuje spojrzenie, a potem spuszcza wzrok. Wie, że rozpoznałem jej kłamstwo, jednak jedyne co robi to powtarza, że jej wnuczki nie ma w domu. Przez chwilę mam ochotę wprosić się do środka i zdemaskować to wszystko, jednak wiem, iż kobieta byłaby zawiedziona samą sobą, gdyby nie udało jej się spełnić prośby wnuczki.
- A kiedy mogę się jej spodziewać? - pytam nieco zrezygnowany. Nadal nie panuję nad swoim głosem tak dobrze, jak bym chciał.
- Ona… zadzwoni do ciebie, dobrze? - odpowiada po chwili zamyślenia babcia mojej przyjaciółki.
- Dobrze - przytakuję. - Miłego dnia, proszę pani. - żegnam się i odwracam.
- Czekaj - słyszę za plecami i spoglądam za siebie, na mojej twarzy z pewnością maluje się zdziwienie. Kobiety nie ma w drzwiach, te pozostają otwarte. Głęboko w ciemności przemyka cień szczupłej, długowłosej dziewczyny, a może tylko mój umysł podpowiada mi obraz, który chciałbym zobaczyć. Nie wiem i zanim się decyduję, w drzwiach znowu pojawia się przyjemna, chociaż pokryta zmarszczkami twarz. - Weź trochę ciasta, pamiętam, że je lubisz. Mandy wczoraj piekła. - mówi i podaje mi kartonowe pudełeczko, które jeszcze bardziej zdziwiony przyjmuję.
- Dziękuję - mówię i przywołuję na twarz uśmiech.
- Nie ma sprawy. Miłego dnia, chłopcze - odpowiada mi staruszka, po czym zamyka drzwi.
Jestem trochę zawiedziony, ale nie do końca.
Znowu włączam myślenie, kiedy znajduję się w magazynie. Pora jest wczesna, ale ze względu na poimprezowe puszki, bezdomni opuścili już to miejsce. Jestem sam.
Opieram się plecami o ścianę i zjeżdżam powoli w dół. Ukrywam twarz w dłoniach. Szeptem zakazuję sobie płakać, wzdycham ciężko i wydobywam z siebie niemal nieludzki wrzask. Mam dość ludzi na dziś, a dopiero dochodzi siódma rano.
Wyciągam z plecaka długo odkładanych do przeczytania ‘Skazanych na Shawshank’ i niemal nieużywane przeze mnie okulary. Topię się w lekturze i gdzieś z tyłu głowy pojawia mi się drobna iskierka, że mam w sobie coś z Andy’ego Dufresne.
- Jesteś żałosny - słyszę znajomy głos i unoszę głowę znad książki.
Świetne opowiadanie, zresztą napisałam Ci to przed chwilą na MWG. *-*
OdpowiedzUsuńDziękuję <33333
Usuń