- Mój prywatny koniec świata..? - wzdycham, czytając zakreślony na czerwono przez dyrektora temat konkursu. Czy to ma być w jakiś sposób zabawne? Odkładam listę i ukrywam twarz w dłoniach.
Dałem sobie kilka dni na odpoczynek i powrót do formy, co w praktyce oznaczało, że spędzałem większość czasu leżąc w łóżku i patrząc w ścianę. W jedyne miejsce, gdzie nie było żadnego lustra. Wcześniej lubiłem się sobie przyglądać, jednak nie zdawałem sobie sprawy, jakie to dla mnie ważne. Teraz, kiedy moje własne odbicie mnie przeraża, unikam go jak ognia. Nie chcę widzieć swoich ran, siniaków. Nie chcę patrzeć w swoje oczy, bo podobno to zwierciadło duszy, a ja… boję się niczego nie zobaczyć.
Nie powinienem jednak leżeć tak wiecznie. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo gryzie mnie moja namiastka sumienia. Na pewno łatwiej by mi było wstać i zabrać się za coś poważnego, gdybym umiał wykrzesać chociaż odrobinę entuzjazmu do czegokolwiek, jednak wszystko wydaje mi się całkowicie bezsensowne.
Ułożyłem sobie ładne życie w swojej głowie i umiem się bez problemu odnaleźć w tym własnym świecie, czuć w nim wszystko jakby było prawdziwe i nie robi mi to większej różnicy, po co się więc starać naprawdę? Mi n a p r a w d ę nie robi to żadnej różnicy.
Jedynie to podgryzanie sumienia, które cicho szepcze, że to jednak nie tak.
Włączam telefon, chociaż niechętnie. Pasowało mi takie odcięcie od świata, ale jak mam coś robić… Cóż, spróbujmy od rzeczy pozornie prostych w tej walce z rzeczywistością.
Większość wywołań mnie nie dziwi - mama, tata, no i oczywiście Charlie. Kilka razy obcy numer, przypuszczam, iż szkolny. I jedno jedyne wywołanie, na którego widok moje serce pierwszy raz od dawna przyspiesza. Mandy. Cholerna Mandy.
Zastanawiam się czy nie zadzwoniła przypadkiem. Bo czego mogła chcieć? Czy słyszała o całej sprawie i się martwiła? Czy po prostu chciała porozmawiać? O czym może w tej chwili myśleć? Czy serio myśli jeszcze czasem o mnie? Czy...czy nadal jest we mnie zakochana?
Łapię się na tym, że nerwowo skubię dolną wargę. Uczucia nie są moją najmocniejszą stroną. Samotnie spędzone dni chyba mnie jeszcze dodatkowo osłabiły w tej kwestii.
Chwilę się zastanawiam czy powinienem do niej oddzwonić, ale na zegarku widnieje czwarta nad ranem. Nieco zbyt wcześnie. Normalni ludzie śpią.
- Normalni. Ludzie. Śpią. - wymawiam każde słowo z osobna silnie je akcentując, a potem chyba uśmiecham się jak szaleniec. Nie jestem pewien; patrzę w stronę ściany, tej na której nie ma lustra.
Wyciągam z paczki papierosa i patrzę na niego przez zdecydowanie zbyt długą chwilę, a w mojej głowie rodzi się żal, bo nawet na coś tak prostego nie mam ochoty. Przygryzam wargę. Jestem do niczego. Kompletnie do niczego. Dlatego teraz siedzę sam. Dlatego teraz nie śpię. Dlatego celem mojego życia nie jest sukces. Dlatego mierzę znacznie niżej. Pod ziemią.
Drżę i mam ochotę krzyczeć, jednak nie chcę nikogo budzić, więc przygryzam tylko wargę mocniej, a myśli staram się snuć w innym kierunku. Mandy, co z Mandy? Pod wpływem emocji mam ochotę mimo wszystko wcisnąć zieloną słuchawkę, jednak głos rozsądku mnie powstrzymuje w samą porę i tylko wysyłam wiadomość. “Dzwoniłaś?” Nic szczególnego, ale… przynajmniej do kogokolwiek się odzywam. To już coś. Jakiś postęp.
Chcę już odłożyć telefon, kiedy czuję wibracje. Jaka jest szansa, że pisząc do kogoś o świcie uzyskasz natychmiastową odpowiedź? Wygląda na to, iż jakaś jest.
”Możesz teraz rozmawiać?”
- Chyba nawet chcę - mruczę pod nosem i dzwonię, a ona odbiera niemal od razu.
- Spence, czemu właściwie nie śpisz? - pyta jak gdyby nigdy nic.
- Nie wiem, ostatnio nie pilnuję zbytnio godzin - stwierdzam. - A ty?
- Nie mogę spać - mówi. - To znaczy mogę, ale… Kładę się do łóżka, mijają godziny zanim zasnę, a potem jeszcze budzę się masę czasu przed budzikiem i już nie mogę dospać. Dziwne, prawda? - wzdycha.
- Prawda.
- Wszystko dobrze? - w jej głosie słyszę coś na podobę troski.
- Nie - mój głos brzmi natomiast pusto, głucho. - Coś jeszcze? - rzucam i mam nadzieję, iż odpowiedź będzie twierdząca. Sam nie wiem czemu.
- Tak. Nie. Dobranoc? - wydaje się być zdenerwowana.
- Dobranoc - rozłączam się i mam w głowie jedynie więcej znaków zapytania. Po co to wszystko? Mam ochotę odciąć się od świata i z nikim już nie rozmawiać, ale coś podpowiada mi, że to nie byłby dobry pomysł. Z drugiej strony kogo by to miało obchodzić? To moje życie. Moje.
- Spencer, zjedz śniadanie i wychodzimy - to pierwsze słowa jakie słyszę po przebudzeniu. Moja mama gwałtownym ruchem odciąga zasłonę i docierają do mnie promienie słońca, czuję jak moja twarz się wykrzywia. Nie pamiętam, kiedy rodzicielka ostatnio przekroczyła próg mojego pokoju i wydaje mi się to co najmniej dziwne, nie wspominając już o tym, że każe mi gdzieś wychodzić.
- Dokąd? - pytam i wyrywa mi się ziewnięcie. Zegarek wskazuje ósmą, czyli przy dobrym układzie zaliczyłem może cztery godziny snu.
- Zobaczysz - odpowiada i rzuca w moją stronę jakieś ubrania, a następnie wychodzi. Ospale się ubieram i podążam na dół w jej ślady.
- Kanapki - ojciec podsuwa talerz w moją stronę, kiedy siadam przy kuchennym stole.
- Nie jestem głodny - mamroczę i spuszczam wzrok, bo widok jedzenia wzbudza we mnie mdłości.
- Nikt o to nie pytał, jedz - irytuje się moja matka, chociaż nie jestem pewien jakim w ogóle cudem udało jej się usłyszeć moją odpowiedź. Mimo to posłusznie unoszę kanapkę do ust.
- Dokąd jedziemy? - pytam ponownie po przeżyciu kilku kęsów. - Muszę wiedzieć - mój głos brzmi płaczliwie, bo nie mam żadnej kontroli nad tym co się dzieje, w dodatku nie byłem na coś takiego przygotowany. Nie lubię niespodzianek.
- Odwiedzimy kilka miejsc... - mamrocze tata tonem sugerującym, że powinienem to wiedzieć. Odpuszczam i kanapkę kończę już w ciszy, prawdopodobnie z miną obrażonego pięciolatka. Nie jestem jednak znowu tak dużo starszy...
Próbuję ponownie gdy siedzimy już w aucie.
- Mamo, dokąd jedziemy? - pytanie się nie zmienia.
- Marudzisz, Spence - wzdycha, a ja zdaję sobie sprawę, że chociaż niewiele czasu minęło od kiedy wstałem, to dawno nie wymieniliśmy tylu słów jednego dnia. - Dziś urodziny twojego brata, wiesz?
- Już kwiecień... - mówię bardziej do siebie niż do nich. Kompletnie straciłem poczucie czasu, umknęły mi zupełnie zmiany pogody i inne kwestie przez to odcięcie od świata.
- 10 kwietnia - uściśla ojciec.
- Imieniny Ingvara - uśmiecham się z satysfakcją, bo przypomina mi się, że to drugie imię mojego brata. Moja prababcia pochodziła ze Skandynawii i przeszmuglowała na późniejsze pokolenia tradycję, że drugie imię nadaje się według tego, jakiego imieniny wypadały w dniu narodzin danej osoby. Spencer Martin na pewno jest lepsze niż Shane Ingvar, chociaż nie do końca rozumiem, dlaczego mama się upierała przy norweskim czy jakim tam kalendarzu.
Mój chwilowo pogodny umysł nawiedzają chmury, gdy myślami kręcę się wokół mojego brata. Nie jestem pewien czy powinienem mu współczuć, czy może go nienawidzić, ale generalnie raczej nie towarzyszą mi żadne pozytywne uczucia, jakby to była jakakolwiek nowość. Już chyba nie wiem jak to jest czuć się naprawdę dobrze.
Próbując zająć się czymś innym, spoglądam za okno i zauważam, że pogoda zmieniła się stosunkowo drastycznie. Nie ma śladu po wcześniejszym słońcu, jest szaro, a po szybie zaczynają się gonić pierwsze krople deszczu, jakby na potwierdzenie, iż wszystko bardzo łatwo może się zmienić na gorsze. Może jestem zbyt poetycki w tym momencie, ale nie potrafię odepchnąć myśli, że nawet jak przestanie padać, to kałuże utrzymają się jeszcze przez jakiś czas, przypominając o tym co było i sprawiając drobne przykrości, zupełnie tak jak to się dzieje z życiowymi niepowodzeniami. Tak łatwo jest o to, aby wszystko się pogorszyło, ale już powrót do szczęśliwego stanu w pewnym momencie zakrawa na nierealną fantazję. Chociaż czym są ślady mokrych butów w przedpokoju do... Do bycia mną?
- Wysiadasz czy nie? - wyrywa mnie z zamyślenia głos matki. Jesteśmy już na miejscu, więc posłusznie odpinam pas i otwieram drzwi, a potem podążam za rodzicami, uściślając dzielą nas jakieś trzy metry.
Zastanawiam się po co mnie tak właściwie zabrali, przecież przeze mnie Shane tutaj trafił. Niby sam tego chciał, ale to ja dokonałem odpowiednich kroków, żeby do tego doszło. Chcą żebym okazał skruchę? To nie ma sensu.
Zauważam, że zgubiłem jeszcze co najmniej dwa metry, przez co moi rodzice poczuli się na tyle pewnie, aby rozmawiać szeptem. Czy to w porządku robić tak przy dziecku? Jestem w stanie wyłapać większość słów.
- Mam mu kazać się streszczać? - pyta ojciec.
- Nie.
- Po co w ogóle uparłaś się, że ma z nami jechać? - wzdycha tata i prawdopodobnie przygryza wargę. Nie mogę tego zobaczyć, ale zawsze tak robi w niezręcznych chwilach lub kiedy czegoś nie potrafi do końca zrozumieć. Czasem i u siebie to zauważam. - Wiesz, że to trudne i dla niego, i dla Shane'a.
Mama wzrusza tylko ramionami.
- Próbowałaś się w ogóle postawić na miejscu Spenca?
- Nie, ale... - urywa mama, a ja zbliżam się nieco do nich.
- Ale co? - irytuje się tata.
- Ale wolałaby, żebym to ja był na miejscu Shane'a - mówię bezbarwnym tonem, kiedy ich mijam. Nie odwracam się, aby spojrzeć na ich reakcje, ale milczenie każdy z nas bierze za potwierdzenie i potrafię sobie wyobrazić jakie spojrzenie otrzymuje kobieta, która mnie urodziła, ze strony swojego męża.
Chyba nie mam do niej żalu. W prawdziwym życiu moim zdaniem nic nie może być równe, a już na pewno nie jeśli w grę wchodzą uczucia, kwestia tylko tego jak to wszystko prezentujemy i czy otwarcie się przyznajemy do tego jak jest. I ja, i mój brat, wiedzieliśmy jak to się ma z naszymi rodzicami, oboje zawsze nieco faworyzowali tę osobę, w której widzieli więcej z siebie, dlatego otwarta i towarzyska mama ma więcej serca do raczej ekstrawertycznego Shane’a, a tata, artysta muzyk z zamiłowania i kiedyś z zawodu, lepiej rozumie się ze mną. Cóż, bywa w życiu.
Wróćmy jednak tu i teraz. Cała nasza trójka wpisuje się na jakąś listę i każą nam czekać. Nie patrzymy na siebie, nie rozmawiamy, aż dziwne, że tak łatwo nam oddychać po tych kilku słowach, które padły. Może trzeba było milczeć. Czy to w zasadzie nie jest zabawne, że akceptuje się pewne rzeczy, dopóki nikt nie powie o nich głośno?
Siadamy przy jednym stole. Niby tak blisko, a jednak tak daleko od siebie.
W pomieszczeniu są jeszcze dwie rodziny i rozmawiają dosyć głośno, jednak mimo to wyłapuję dudniące gdzieś w tle kroki, które bez problemu rozpoznaję. Ile to rzeczy człowiek się uczy w momentach strachu i w momentach, kiedy nie ma nic lepszego do roboty.
- Hej - rzuca mój brat i dosiada się do stolika, wybierając miejsce najbliżej mamy. Brzmi jakby przez te wszystkie dni poza domem zupełnie nic nie jadł. Rodzice się z nim witają i zaraz potem Shane wpada w grad pytań, ale ja tylko słucham, nawet nie zaszczycam go powitaniem ani spojrzeniem.
- Wszystkiego najlepszego, synku - mówi w końcu nasza rodzicielka i ściska mojego brata. - Chciałam ci coś przywieźć, ale nie bardzo wiedziałam czego byś chciał… - peszy się nieco.
- Nic nie szkodzi - odpowiada szybko, zbyt szybko, Shane, na co mój tata dołącza się do życzeń nieudolnie próbując zatuszować niezręczność tej chwili.
Podnoszę w końcu wzrok i zaraz napotykam spojrzenie swojego brata. Świdrujemy się wzajemnie i niemal mnie mdli, bo w jego oczach dostrzegam praktycznie to samo co patrząc w lustro. Właściwie to trochę tak jakbym faktycznie w nie patrzył. Jesteśmy podobni, bardzo podobni.
- Ja… Wszystkiego najlepszego - mówię wreszcie i mój głos wydaje mi się zaskakująco spokojny, a wręcz nawet mam wrażenie, że brzmi całkiem życzliwie.
- Dzięki - słyszę w odpowiedzi, a przez ułamek sekundy widzę przemykający przez usta Shane’a i mam wrażenie, że jesteśmy znowu sami, powietrze wydaje mi się zagęszczać, a moje serce wali znacznie szybciej. Przez chwilę zapiera mi dech w piersiach i dociera do mnie, iż najnormalniej w świecie… boję się, chociaż wiem, że nic mi nie grozi.
Ojaaaa! Nareszcie wrocilas ;3
OdpowiedzUsuńPóki co jeden post tylko, bo męczono mnie na asku. ):
Usuń