- Mands! - słyszę swój zachrypnięty głos, zanim jeszcze zdążyłem cokolwiek pomyśleć.
- Zostawiłam cię, bo miałeś zrobić się silniejszy, a ty… Zmarnowałeś wszystko - mówi i wzdycha. Zauważam, że jest zbyt lekko ubrana jak na tę porę roku, ale to jej słowa bardziej przykuwają moją uwagę.
- Nie rozumiem - mówię, głos mi się łamie.
- Jesteś żałosny! - krzyczy, wszystko się odbija echem w ogromnym pomieszczeniu, a zaledwie chwilę potem zostaję wyrwany ze snu. Kolejny pieprzony sen.
Podnoszę książkę z podłogi i zaciskam zęby, czuję, jak łzy pchają mi się do oczu. Jeszcze przez chwilę walczę, ale potem się poddaję i czuję jak spływają mi po policzkach. Zdejmuję okulary, ukrywam twarz w dłoniach i daję sobie kilka minut, aby po ich upływie, jak gdyby nigdy nic, chwycić szkicownik i ołówek, a następnie zacząć rysować.
Po jakimś czasie kończę i przyglądam się swojemu dziełu. Młody marynarz, a może pirat, zaraz ma wyzionąć ducha z powodu macek, które zaciskają się na jego szyi. Należą one do stworzenia, którego nazwy nie znam, bardzo możliwe, że w ogóle jako takie nie zostało nazwane. Przypomina nieco syrenę, jednak zamiast rybiego ogona ma macki niczym ośmiornica. Ma oczywiście piękną twarz. Znajomy uśmiech…
Po chwili namysłu ścieram jej usta gumką i rysuję coś w rodzaju plastra, a następnie zamykam zeszyt i chowam go do plecaka. W zamian z bocznej kieszonki wyjmuję papierosa i zapalniczkę całą pokrytą naklejkami z pomarańczy i bananów. Chcę zapalić, ale odmawia posłuszeństwa. Wzdycham i wstaję, czas się chyba ruszyć, chociażby do cholernego sklepu. Zerkam na zegarek - 18.17. Jeszcze całkiem wcześnie.
- Tę zapalniczkę i czarną kawę - mówię do młodej dziewczyny, która stała przy kasie na stacji benzynowej. Mierzy mnie swoim niezadowolonym spojrzeniem, ale nic nie mówi, z dalej obrażoną miną nalewa moją kawę. Chyba nie tak wyobrażała sobie swoje dorosłe życie. - Nie masz drobnych? - pyta, kiedy podaję jej banknot, a ja kręcę przecząco głową. Wzdycha i z jeszcze większym nieszczęściem na twarzy wydaje mi resztę. Przez chwilę chcę jej życzyć miłego dnia, ale stwierdzam, iż czasem można sobie odpuścić wyświechtane i nieszczere teksty, więc jedynie zabieram moje zakupy bez słowa i wychodzę.
Papierowe kubki może do najpiękniejszych nie należą, ale lubię je jesienią i zimą, bo zawsze się nagrzewają i przyjemnie parzą ręce. Idę przed siebie i wszystkiemu dokładnie się przyglądam.
Pomimo nieciekawej pogody moje miasto oświetlone latarniami wyglądało wyjątkowo pięknie. Aż przystałem chwilę żeby ponapawać się widokiem. Niczym dziecko przed witryną sklepu zabawkowego, chociaż tak naprawdę nigdy zbytnio nie obchodziły mnie zabawki. Wolałem ludzi. Manipulowałem nimi, dawało mi to szczęście. A kiedy wreszcie zdałem sobie sprawę z tego, co mnie uszczęśliwia, nie miałem już kim manipulować.
Kubek z kawą stawał się coraz lżejszy, aż w końcu zorientowałem się, iż unoszę do ust już zupełnie pusty. Brakuje mi śmietnika w zasięgu wzroku, więc postanawiam schować go do plecaka, gdzie znajduję zapomniane przeze mnie pudełko, które dała mi babcia Mandy. Wymieniam na nie kubek i udaję się w moje kolejne ulubione miejsce - na pomost w okolicach portu.
Siadam, chociaż deski są nieco mokre. Trudno. Otwieram pudełko i faktycznie znajduję moje ulubione ciasto, chyba mimowolnie się uśmiecham, bo pamiętam jak Mandy je piekła. Pomagałem jej przy pierwszej próbie, to chyba było z sześć czy siedem lat temu, bo pamiętam, że była wtedy ode mnie nieco wyższa. Tamtego dnia jedyny raz przez całą znajomość nazwałem ją Amandą, a ona przez to milczała cały ten czas, jaki ciasto spędziło w piekarniku.
Jest tak samo pyszne jak zawsze. Czy to możliwe, że upiekła je z powodu moich urodzin? Kręcę głową, bo sam nie wiem. Może to tylko zbieg okoliczności?
- Hej - z zamyślenia wyrywa mnie czyjś głos. - Mogę się dosiąść? - pyta, a ja odwracam się w stronę, z której dochodzi, i w ciemności dostrzegam nieznajomego chłopaka. Wzruszam ramionami i wpycham do ust ostatni kawałek ciasta.
- Ładne miejsce - mówi.
- Przecież jest ciemno i praktycznie nic nie widać - stwierdzam.
- Ale i tak jest ładnie. Zresztą byłem tu za dnia. - odpowiada.
- Często tu przychodzisz? - pytam z udawanym zainteresowaniem.
- Niezbyt, bo mieszkam dosyć daleko. Dziś jestem chyba ostatni raz - kiedy odwracam się w jego stronę, widzę, jak kiwa głową. Ciężko mi w ciemności dostrzec jego twarz, ale jestem prawie pewien, iż ma azjatyckie rysy.
- Dlaczego? - pytam, tym razem naprawdę jestem ciekaw.
- Wyprowadzam się jutro do innego miasta - wzdycha. - Mam na imię Charlie - wyciąga do mnie rękę, a ja po chwili gapienia się na nią jak na zdechłego śledzia podaję mu swoją.
- Spencer - mówię. - Miło mi - chyba kłamię.
- A ty często tu bywasz?
- Czasem codziennie, czasem przez długi czas nie… - szepczę.
- Dlaczego? - pyta.
- A dlaczego nie? - we własnym głosie słyszę irytację. - Dlaczego ludzie zawsze potrzebują powodu, co? - lekko podirytowany wyciągam papierosa i zapalam. Charlie nie odpowiada.
- Opowiedz mi coś o sobie - prosi po dłuższej chwili.
- Palisz? - jestem gotów oddać mu fajkę, byle porzucił temat.
- Nigdy nie próbowałem… - mówi lekko zawstydzony. - Nie ciągnęło mnie…
- A teraz? - pytam, byle zapomniał o co prosił wcześniej.
- Nie - cholera. - Masz ładne włosy - stwierdza, a ja znowu patrzę na niego jak na zwierzęce zwłoki.
- Hm. Dziękuję - mówię po chwili.
- To jak, opowiesz mi coś o sobie? - ponawia.
- Gdybym chciał to już bym opowiedział, ale jedyne, na co mam teraz ochotę, to zepchnąć cię do wody - wychodzi z moich ust zanim się zastanowię.
- Wybacz - mówi.
- Może ty powiedz coś o sobie? - proponuję, bo kilka minut niezręcznej ciszy naprawdę mnie męczy, a z jakiegoś powodu nie potrafię zwyczajnie wstać i odejść.
- Chyba niewiele mam do opowiedzenia… Moi rodzice się niedawno rozwiedli, dlatego się wyprowadzam, razem z mamą i siostrą. Zbyt wiele złych wspomnień.
- Dlaczego się rozwiedli? - pytam, aby podtrzymać temat i nie musieć mówić o sobie.
- Mój tata… - zaczyna, ale jego głos się łamie. Zaciekawiony spoglądam w jego stronę i zauważam, że jego śliczne, ciemne oczy się szklą.
- Pił? - pytam, a on kręci głową. - Bił? - unoszę brew.
- Nie, on…
- Co on? No co? - pytam już z lekką irytacją.
- Najpierw moją siostrę, potem też mnie…
- Molestował was? - wypluwam zanim pomyślę, a chłopak zalewa się łzami. Głupio mi, czy mogę teraz uciec? Cholera jasna. Cholera. W pamięci przeglądam wszystkie filmy i kreskówki, po czym go przytulam, bo tak tam zazwyczaj robiono.
- Przepraszam - mówię. - Bardzo przepraszam - dodaję szeptem i głaszczę go po głowie tak długo, aż się uspokaja.
- Zbyt wiele płaczę - stwierdza i smutno się uśmiecha, a ja spuszczam wzrok.
- Jestem w dość podobnej sytuacji… - mówię cicho, a Charlie na mnie spogląda. Wzdycham, a potem opowiadam mu o Shane’ie, o rodzicach, aż w końcu się rozpędzam i wprowadzam go też w świat swoich snów i wypłakuję żal do Mandy.
- Wiesz… Nie powiedziałbym, że cokolwiek z tego mogło cię spotkać - mówi po dłuższej chwili.
- Dlaczego?
- Wyglądasz pewnie, jesteś spokojny. Nawet jak spojrzeć w twoje oczy, to chociaż widać w nich coś dziwnego, to są spokojne, kojące.
- A jakie powinny być? - pytam i zastanawiam się, czy to oznacza, że coś ze mną nie tak.
- Patrzyłeś w moje? Spójrz - mówi, a ja spełniam jego prośbę. - Co widzisz?
- Strach. Albo może smutek. Nie jestem pewien. Może oba? - zgaduję.
- Tak myślałem. Codziennie to widzę patrząc w lustro - odpowiada. - A twoje oczy są spokojne. To znaczy… Nie do końca. Są niepokojące w jakiś sposób, ale spodziewałbym się w nich żalu, przerażenia czy czegokolwiek negatywnego, a one…
- Są puste - odpowiadam, bo tak właśnie zawsze widzę je w odbiciu. Chłopak nie zaprzecza, nie mówi nic. Milczymy, ale o dziwo nie jest krępująco, chociaż jest dziwnie. Po chwili kładzie mi głowę na ramieniu, a ja czuję jak odruchowo otaczam go ramieniem.
- Boję się tej przeprowadzki - wyznaje, a ja tylko kiwam głową. - Wszystko będzie nowe. Znowu.
- Znowu? - dziwię się.
- Tu mieszkaliśmy przez dwa lata, dopiero się zacząłem zadomawiać, a już się wynosimy. Sam nie wiem, czy chcę… W końcu nie chodzi o miasto, to nie ono jest problemem.
- Rozumiem. Może chcesz mój numer telefonu? Mógłbyś do mnie czasem zadzwonić, zawsze trochę raźniej mieć się do kogo odezwać, bo odniosłem wrażenie, iż nie masz do kogo.
- Hej, raniące… Ale masz rację, nie mam. - odpowiada. - I chcę. Bardzo chcę. - dodaje, a ja wyciągam skrawek kartki i ołówek z plecaka, a następnie zapisuję swój numer i mu podaję. Uśmiecha się. Ja chyba też. Odwracam głowę, zawsze tak robię, bo nie lubię swojego uśmiechu.
Mam wrażenie, iż czuję oddech Charliego na szyi, więc znów odwracam się w jego stronę. Całuje mnie. Nie protestuję.
Pierwszy dobrowolny pocałunek w moim życiu.
W dodatku z chłopakiem.
Ojej.
Czuję jak zawstydzony odsuwa się ode mnie i sam nie wiem, czy nie wolałbym go zatrzymać w swoich ramionach.
- Zadzwonię - rzuca w moją stronę, kiedy odchodzi.
Nie odpowiadam.
Mam wrażenie jakbym czytała książkę, nic na siłę, aż chce się czekać na piątek ;_;
OdpowiedzUsuńJejku, nawet nie wiesz jak mi miło. ; ___ ; Miałam kiedyś ambitny plan to wydać. >D
UsuńDodawałabym częściej, ale raczej wolę się trzymać stałego terminu, nie chcę przez tydzień dawać codziennie, a potem przez dwa miesiące zero zero nic. >: