Spóźniam się kilkanaście minut na spotkanie z Charliem, ale on nie jest na mnie zły, a przynajmniej tego nie okazuje. Ostentacyjnie zapalam papierosa i siadam obok niego na pomoście jak gdyby nigdy nic. Nie witamy się.
- Co dziś robiłeś? - pyta niby niewinnie, a ja doskonale wiem, że ciekawość go zżera.
- Nic - odpowiadam tonem pełnym satysfakcji i uśmiecham się w duszy, bo drobne złośliwości niezmiernie mnie cieszą.
- Co rozumiesz przez nic? - dopytuje się.
- Nic to nic - wzruszam ramionami i zaciągam się papierosem. - A ty co robiłeś? - udaję zainteresowanie chwilę potem.
- Czytałem.
- Jakiś badziew? - wzdycham.
- Jesteś wstrętny - kręci głową i również wyrywa mu się westchnienie.
- Dziękuję - uśmiecham się sztucznie, a on zaczyna się śmiać i opiera głowę na moim ramieniu. Resztę wieczoru praktycznie nic nie mówimy, ale dobrze jest czasem z kimś wspólnie pomilczeć, nawet przez cholerne 157 minut, tak jak się zdarzyło w naszym wypadku tej soboty.
Zerkam na zegarek i zastaje mnie 22.03, za wcześnie na sen i czysto teoretycznie już za późno, żeby się za coś zabierać, jednak spałem tak długo, że i tak nie uda mi się zmrużyć oka zbyt szybko, natomiast bezsenne noce zawsze były w moim wypadku stosunkowo owocne. Poza świtem to noc lubię najbardziej, bo w sumie te dwie pory doby mają wiele wspólnego, przede wszystkim ludzi, którzy obie te pory w większości przesypiają, omijają. Taki wyjątkowy rodzaj samotności, bo nie do końca z wyboru, nie do końca z nienawiści, po prostu, taki naturalny, powiedziałbym.
Kolejny raz tego dnia sięgam po ołówek i popuszczam wodze fantazji. Moje myśli wracają do snu, w którym utonąłem, gdyż nie potrafiłem podjąć decyzji. Z jednej strony chcę być niezależny, ale zbyt wygodnie jest, kiedy wszystko dzieje się samo.
Łapię się na stukaniu gumką w kartkę. Rysować, uwolnić się. Podobno sny to rzeczy nas gnębiące, czasem świadome obawy, czasem podświadome, ukryte głęboko. W moim przypadku to chyba gdzieś w połowie drogi, jednak nadal dobrym pomysłem jest oczyszczenie się z tego wszystkiego, dlatego też decyduję się na coś w rodzaju autoportretu.
Ironicznie się uśmiecham, kiedy zauważam, że sylwetka na szkicu równie dobrze mogłaby posłużyć do stworzenia dzieła przedstawiającego Boga obiecującego lepsze jutro. Przy odrobinie wysiłku mógłby to być rysunek kuszącego szatana, do którego może byłoby mi bliżej, lecz porównanie do zbawiciela, pana tak wielu osób, wydaje się chełpić moje ego.
Po chwili upodabniam jednak postać do siebie, dodaję długie włosy i uśmiech szaleńca, czyli mieszankę kpiny i strachu. Chcę już rysować moich… przyjaciół? Znajomych? Moich ludzi? Nawet nie wiem jak ich nazywać, tak czy siak rezygnuję i za pomocą ołówka zaciskam na swoich nadgarstkach macki ośmiornicy, po czym uświadamiam sobie, iż użyłem podobnego motywu w poprzednim szkicu. Czy to jakiś znak podświadomości?
Czasu mam całą masę, więc sięgam po komputer, szybko go włączam i wstukuję w wyszukiwarce “sennik - ośmiornica”, a następnie klikam pierwszy link. Uśmiecham się czytając, bo cholera, coś faktycznie w tym jest. Wyłączam mojego acera, najpierw jednak rzucając jeszcze raz okiem na krótki tekst - “ośmiornica może symbolizować osobę, od której trudno się uwolnić, jest to lęk czający się w głębinach podświadomości”.
Naprawdę głupio czuć się uwięzionym, kiedy jest się samotnym.
Jest chyba w okolicach czwartej nad ranem, kiedy od rysowania odrywa mnie dźwięk otwieranych drzwi. Natychmiastowo unoszę głowę i zauważam swojego brata.
- Nie spałeś? - pyta zaspanym głosem i ziewa.
- Nie, braciszku - mówię z kpiną w głowie. - Nie zmrużyłem oka.
- Niezdrowo - stwierdza.
- Chcesz coś, Shane?
- Odwykłem chcieć cokolwiek od ciebie, kiedy nie jesteśmy sami w domu - śmieje się, a ja czuję, że blednę, a mój żołądek boli, jakby chciał się pozbyć i tak niemal znikomej zawartości. Spuszczam wzrok, a Shane wychodzi, chwilę po zamknięciu drzwi podciągam kolana pod brodę i obejmuję swoje nogi. Nie mam już siły płakać z tego powodu, po prostu zamykam oczy.
Niewiele wyszło z mojej bezsennej nocy, i tak przespałem kilka godzin, w dodatku odbyło się to na podłodze. Boli mnie mniej więcej wszystko, może powinienem nieco przytyć, bo kości na wierzchu może i czasem wyglądają pociągająco, ale ból z każdym razem wydaje się jeszcze gorszy. Brakuje mi jednak apetytu, a kiedy już się pojawia, zazwyczaj nie mam pod ręką nic poza papierosami, więc wpieprzam się jeszcze głębiej w kolejny badziew, tym razem wychudzenie.
Nieco na siłę zmuszam się jednak do przebrania się i zrobienia sobie jakiegoś posiłku. Kucharz niestety ze mnie żaden, wręcz mógłbym powiedzieć, iż mam do tego antytalent, ale w domu nie ma nikogo, kto chciałby coś mi ugotować czy chociaż podać kromkę chleba. Cisza jest tak martwa, że najwyraźniej w ogóle jestem sam, a wszystkich gdzieś wywiało. Nie tęsknię; nie ma po co poświęcać im więcej myśli, po prostu siadam na kanapie z niedosmażoną jajecznicą i skubię ją widelcem. Cholera, jestem fatalny nawet w takich podstawach gotowania. Całkiem niewykluczone, że zamiast samobójstwa w moim akcie zgonu będzie stać zagłodzenie lub zatrucie, jeśli będę sobie sam przygotowywał posiłki.
Z nudów sprzątam dom i znajduję pod kanapą całkiem wartościowy banknot, który sprawia, że chętnie porzucam odkurzacz i decyduję, aby wybrać się na obiad gdzieś do miasta. Kanapa stawia.
Idę po telefon do mojego pokoju, kiedy słyszę płacz. Kto w tym domu mógłby płakać, nie licząc oczywiście mnie? Chociaż i ja przestałem już beczeć.
Powoli stąpam po korytarzu i nasłuchuję - pokój gościnny, łazienka i mój pokój nie są źródłem łkania, a we mnie wstępuje niepokój i strach, kiedy lokalizuję miejsce, z którego owy płacz pochodzi. Shane…
Waham się, chcę udać, że niczego nie słyszałem i wymknąć się do knajpki, tak jak planowałem, jednak coś we mnie pęka i otwieram jego drzwi. Zastaję wyjątkowo żałosny widok, mój brat siedzi skulony na swoim łóżku, a spod jego długiej grzywki przysłaniającej oczy wypływają łzy. Niewiele myślę i siadam obok, obejmuję go i daję czas, aby się uspokoił.
- Dzięki, Spence - mówi w końcu, ale zanim zdążę jakkolwiek zareagować, na jego twarzy zauważam znajomy uśmiech. Bronię się, ale jak zawsze - bezskutecznie. Pierdolone wystające kości, pierdolone wychudzenie, pierdolony brak mięśni i jakiejkolwiek siły, umysł, zwłaszcza tak chwiejny, jak ten mój, to zdecydowanie za mało.
Więc teraz… to moja kolej na łzy, kiedy mój brat dokonuje na mnie gwałtu.
Zaciskam tylko zęby i robię w głowie wyliczankę - który z nas jest bardziej spierdolony psychicznie?
- Zostaw mnie, skurwysynu - znowu próbuję się wyrwać, krzycząc przy tym najgłośniej jak potrafię, czyli w sumie nie aż tak głośno. Puszcza mnie i znowu chichocze.
- Wiesz, że obrażasz tym sam siebie? Może ci umknęło, ale matkę mamy wspólną - jego śmiech przechodzi w płacz, przypomina to nieco zawodzenie zwierzęcia. Siedzę jak posąg, nawet nie mrugam, bo nie jestem w stanie objąć tego wszystkiego umysłem.
- Oszalałem! - zawodzi w końcu, a ja prycham. - Kompletnie oszalałem, już nigdy nic nie będzie normalnie, po co to wszystko… - szepcze Shane, nie odpowiadam i przez dłuższą chwilę jest cisza.
Po kilku minutach siada koło mnie i się we mnie wtula.
- Codziennie rano, wieczorem… - zaczyna po cichu, bo tak opowiada się przecież sekrety. - nie wiem, co jest rzeczywistością, a co snem… Każdego pieprzonego dnia myślę, że to wszystko dzieje się w mojej głowie, sam to wymyśliłem. Boję się, że w prawdziwym świecie siedzę w pokoju bez klamek - znów widzę, iż po jego twarzy - swoją drogą bardzo podobnej do mojej - spływają łzy. - Pasowałbym tam, braciszku. Tak bardzo bym pasował…
- Pasowałbyś… - pół powtarzam, pół potwierdzam jego słowa.
- Pomocy - szepcze błagalnie, ledwosłyszalnie. - Pomóż mi… Pomóż sobie…
Halo, halo, tu twój czytelnik, który postara się komentować każdy post, tylko błagam, nie zaniechaj wrzucania ich regularnie! Czekam!
OdpowiedzUsuńHalo, halo, czytelniku, tu autorka. Póki co skupiam się na pracy z angielskiego, która zaważy na mojej ocenie końcowej, ale jak już z nią skończę, to postaram się znowu pisać. Może uda mi się coś dać na najbliższy piątek, ale nic nie obiecuję, bo nie chcę też wrzucać byle czego.
Usuń