piątek, 21 marca 2014

soulless ~ 10

Mama patrzy na mnie z zawodem, kiedy pomaga Shane’owi pakować rzeczy.
- Stoisz jak kat nad dobrą duszą - stwierdza mój brat.
- Nad dobrą duszą, powiadasz - prycham.
- Jak stoisz tu tylko po to, żeby docinać bratu, to lepiej wyjdź - warczy moja matka, a ja postanawiam wyjątkowo jej posłuchać.
- Czemu nie powiedziałeś, że Shane ma problemy? - atakuje mnie w kuchni ojciec.
- Bo nie wiedziałem - co połowicznie jest prawdą. Zdawałem sobie sprawę, że jest z nim coś nie tak - z mojej pozycji trudno przecież nie - jednak nie zastanawiałem się jakoś bardziej, co ogólnie z psychiką mojego brata, co mu siedzi w głowie, a nawet przez moment nie przeszło mi tak poważnie przez głowę, że jest chory psychicznie.
- To twój brat - mówi mój ojciec z wyrzutem.
- Od kiedy?! - teatralnie udaję zdziwienie.
- To poważna sprawa, Spence - głos mojego ojca brzmi wyjątkowo poważnie, a co za tym idzie jest jeszcze niższy i głębszy niż zwykle.

- Wiem - odpowiadam mu tym razem normalnie. - Przecież zrobiłem co mogłem…
- Umówiłeś go tylko do psychologa.
- A co ja do cholery miałem zrobić, co? - pytam z wyrzutem, bo nie podoba mi się fakt, iż podważa słuszność mojego rozwiązania, które wydało mi się i nadal mi się wydaje najlepszym.
- Przyjść do mnie, do mamy - wzrusza ramionami. - Zamiast wtrącać w to innych ludzi!
- Może nie zauważyłeś, ale już od kilku lat żaden z nas nie leciał do was z problemami. Może trudno wam w to uwierzyć, jednak marni z was rodzice. I ja, i Shane, doskonale wiemy, że gówno byście załatwili, a on chciał prawdziwej pomocy - syczę. Nie jestem nawet pewien, czy chodzi mi o dobro brata, czy zirytowanie rodziców.
- Psychiatryk to fantastyczne miejsce dla niego!
- Może mu chociaż pomoże, w przeciwieństwie do twojego wyżywania się na mnie - wypluwam z pogardą, bo chcę, żeby poczuł się źle, a potem wychodzę z domu. Smutna prawda jest taka, że nie sądzę, aby cokolwiek mogło pomóc Shane’owi, ale patrząc egoistycznie - przynajmniej będę bezpieczny, kiedy go nie będzie.
Swoją drogą musi się czuć strasznie samotny, pewnie tak jak ja, skoro to mnie błagał o pomoc… Zawsze mi się zdawało, że ma masę przyjaciół, ale najwyraźniej fakt, iż kręci się wokół ciebie dużo ludzi, nic nie oznacza, nadal możesz być sam, a prawdopodobnie będzie to jeszcze gorsze niż typowa samotność.
Wyciągam papierosa będąc jeszcze na swoim podwórku, jestem w chwili obecnej tak pogrążony w ich oczach, że nawet jeśli mnie zobaczą, niewiele to zmieni. Czym jest popalanie przy byciu paskudnym zdrajcą, który zrobił z brata psychola?
Czasem wkurza mnie fakt jak bardzo potrafią być ograniczeni, chociaż czysto teoretycznie mają większe doświadczenie życiowe.
Czasem jest też mi żal, że nie obchodziłem ich tak bardzo, jak bym chciał, ale wmawiam sobie, iż już się do tego przyzwyczaiłem.
W chwili obecnej czuję się dziwnie, jakby mieszała się we mnie duma, ulga, strach i smutek. Tak, jest mi smutno, ale nie z powodu mojego brata, ani trochę. Nie przykro mi, że opuszcza dom ani dlatego, że jest chory. Nie chodzi o współczucie, tęsknotę ani nic z tych rzeczy. Martwi, a może odpowiedniejsze by było słowo dręczy, mnie to, że ani mojej matce, ani mojemu ojcu, żadnemu z nich, chociaż kiedy Shane im pierwszy raz powiedział o spotkaniu z psychologiem, obiecali przejmować się nami bardziej, pomagać nam, nie przyszło do głowy, aby zapytać mnie czy wszystko w porządku. W moim kamiennym sercu coś pękło, kiedy brat płakał w moich ramionach, otworzyła się furtka, minimum chęci życia, długiego i szczęśliwego życia. Liczyłem, że ktoś zapyta, że będę mógł powiedzieć, iż chcę umrzeć. Że pomogą, że powstrzymają, przejmą się. Ale nie, kiedy sprawa z Shane’m niejako się rozwiązała, zostałem wrogiem numer jeden. Nikt nie przejawił zainteresowania tym, co siedzi we mnie w środku.
Furtka się zamknęła, a następnie ją zamurowano, porządnie.

Siedzę w porcie i patrzę się w morze, co chwilę odganiając wizję, w której tonę. Ładna śmierć, przynajmniej w moim odczuciu. Ktoś kiedyś powiedział, że śmierć z miłości jest najpiękniejsza. Cóż, może gdybym był romantykiem, to też bym tak uważał, może tonąłbym w moich wizjach z jakimś ładniejszym tłem, na przykład płynąc statkiem do mojej ukochanej, która czeka na mnie w porcie, ale przegrywając ze sztormem.

Do domu wracam dopiero po dwóch dniach i mam wrażenie, że nikomu mnie nie brakowało. Nie witam się, nikt też się do mnie nie odzywa, żadnych pytań, zupełne nic. Jednak czy cisza nie jest nawet gorsza? Ściska mi gardło i mam ochotę płakać, dlatego ukrywam się w swoim pokoju. Łzy nie nadchodzą, ale same uczucia, które mi towarzyszą, zupełnie wystarczają, bym poczuł się żałośnie i źle.
Doprowadzam się do porządku, nie tylko psychicznie, ale i fizycznie - nie jest chyba trudno się domyślić, że dwie noce w opuszczonym magazynie bez zmieniania ubrań czy choćby mycia zębów, nie uczyniły mnie atrakcyjniejszym.
Nie mogę wytrzymać w domu, więc dzwonię do Teda, kolegi z typu “czasem się kumplujemy, bo żaden z nas nie ma z kim”. Nie mam ochoty widzieć się z Charliem. Nie mam siły widzieć się z Mandy. Wystarczająco dużo czasu spędziłem sam. Zostaje tylko Ted.
Kiedy odbiera nawet się nie wita, od razu pyta czy chcę z nim pograć. Tak zazwyczaj spędzamy czas - gramy, bo niespecjalnie wiemy, co innego możemy robić.
- O której mogę wpaść? - pytam i słyszę, że mam pół godziny na dotarcie do niego. W zupełności mi to wystarcza i po dwudziestu dziewięciu minutach pukam do drzwi jego domu i witam się z jego mamą. Reszta dnia ulatuje przed monitorem telewizora. Nie jest mi żal, nawet robienie głupich i zbędnych rzeczy jest lepsze niż nie robienie niczego.
Na noc wracam już do domu, szybka przekąska i znowu zamykam się w swoim pokoju, zupełnie nie spodziewając się tego, co przyniesie kolejny dzień.

Ledwo zdążyłem otworzyć oczy, a już czułem, iż coś jest nie tak. Pewnie każdy kiedyś czuł niepokój w powietrzu, chociaż nie potrafił zlokalizować jego źródła… Czasem to złudne, czasem wręcz przeciwnie.
Strach sprawia, że oddychanie idzie mi jak pod wodą, a każdy krok stawiam, jakbym dopiero uczył się chodzić. Staram się nie rzucać w oczy, kiedy wchodzę do szkoły, usiłuję jak najbardziej wmieszać się w tłum, ale moje wysiłki wydają się spełzać na niczym. Może to tylko obsesja, ale mój umysł i ciało mówią mi, że przeszywają mnie dziesiątki spojrzeń. Od góry do dołu. Od prawej do lewej. Na wylot. Uśmiecham się na porównanie, które podsyła mi podświadomość - jakby strzelano do mnie z setek łuków. Niby wiem, iż żadnych strzał tak naprawdę nie ma, a mimo to zastanawiam się, czy są zatrute.
- Przestańcie mnie obserwować - mówię ledwosłyszalnym, płaczliwym szeptem i spuszczam wzrok na swoje brudne, sfatygowane trampki, co skutkuje tym, iż wpadam na znanego mi z widzenia rówieśnika, który odskakuje ode mnie jak oparzony, na twarzy ma niemal obrzydzenie.
- Na pewno mi się wydaje - próbuję sobie dodać odwagi, ale chwilę później już wiem, że nic mi się nie przywidziało ani nie wmówiło. Stoję jak posąg, mam cichą nadzieję, że z mojej twarzy nie da wyczytać się nic…
Jakby to zmieniało cokolwiek.

3 komentarze:

Znalazłeś literówkę? Może błąd składniowy? Albo na przykład masz dla mnie jakieś sugestie? Daj mi znać!
PS. Chętnie się też po prostu dowiem, że czytasz moje opowiadanie, to też bardzo wiele dla mnie znaczy. :)